Przytulna wioska, z dala od wojennej zawieruchy.. na jak długo?
Mocny, brązowy splot sznura bezlitośnie wbijał się w jasną jak mleko skórę na wąskim nadgarstku. Gorące powietrze uderzało powiewami w wymęczone policzki wystawionej na widowisko osóbki.
- Tanio sprzedam! Panie kochany, taniutko jak za pęk kłaków!
Złapana za podbródek, czarnowłosa dziewczyna szarpnęła się w tył, odchyliła i silnym kopnięciem w udo posłała niedoszłego kupca na ziemię. Byłaby dokończyła dzieła zniszczenia, gdyby tylko nie otyły, ale zadziwiająco wytrzymały i trzeźwo myślący olbrzym, który uchwycił smoliste włosy i, związaną, przyciągnął do siebie.
-Ja ją kupię. – oznajmił spokojnie, nie wypuszczając włosów rzucającej się jak dziki, polewany wodą kot – Jak Ci na imię, dziecinko?
Złe, agresywne syknięcia sprzedawca przetłumaczył na wspólny: imię agresorki brzmiało orientalnie, pasowało do jej urody. Assaya.
- I po co nam ta znajda? Do niczego tu nie pasuje i nie jest potrzebna! – drażniący, kobiecy głos rozrywał spokojny, wioskowy wieczór, gdy oberżysta przyprowadził ze sobą swój nowy zakup. –Nawet nie mówi po naszemu! Będziesz to pilnował? Do nogi przykujesz łańcuch, żeby Ci nie uciekła?
-Kobieto. Sam nie poradzę w oberży. Posprzątać, pogotować, gości obsługiwać. Ty już nigdy nie wstaniesz ze swojego fotela. Mam to zamknąć? Dorobek życia tylko dlatego, że Tobie nie podoba się ta dziewczyna? Bo?
-Bo jest biała jakaś. Zdrowe to? Bo ma czarne włosy – od razu się wyróżnia. To nieszczęście będzie.
-Nudzi Ci się?
Świśnięcie rzemienia. Kolejne pytanie. Znów cisza i kolejne świśnięcie.
-Zostaw! – ciemnowłosa dziewczyna szarpnęła się, zadygotała. Nawet ona sama przeraziła się tym, co może się teraz stać.
Jednak kolejnego świśnięcia już nie było. Oberżysta uśmiechnął się, pyknął fajkę i odszedł dwa kroki w tył.
-Cieszę się. Teraz idź, dopilnuj dzieci. Kiedy skończysz, odbierz od wszystkich w Osadzie zakupy. Nie zapomnij o młynie, bo nie upieczesz jutro chleba. I ryby. Koniecznie pamiętaj o rybach. Słuchasz mnie? Dobrze. Później odwiedzisz stajnie i wyczyścisz mojego konia, na koniec pozbierasz pierzyny i poroznosisz po pokojach. Czas się kurczy, idź już.
-Ojcze, to dzikuska, prawda. Ale jest dobrym dzieckiem. Żyje zgodnie z naszymi przykazaniami, chociaż się nie modli. Ma te swoje… pogańskie, dziwne zwyczaje, ale przecież nie spalimy jej na stosie. Pomaga tu wszystkim, na cmentarzyku nam sprząta, nie wyrzuca krzyżyków z pokojów. Nie patrzmy na to, ojcze. Może piwa? Najlepsze w okolicy!
Ciężka misa huknęła o ścianę rozbijając się w drobny mak. Awanturujący się przyjezdny otrzeźwiał natychmiast. Wstępne zakołysanie alkoholem umknęło, robiąc miejsce dla wściekłości i zaczepności. Jego dłonie powędrowały do pasa, skąd dobył sprawnym ruchem szablę. Assaya tylko na to czekała. Oberżysta skinął ledwo widocznie głową, a ona, jak czarna pantera skoczyła do ataku. W trzech susach była już przy brodaczu. Nie ostrzegała drugi raz. Misa musiała wystarczyć. Zanurkowała pod szablą miękkim ruchem, a wynurzając się spod ręki awanturnika, od razu uchwyciła go za gardło. Zasyczała melodyjnym, obcym słowem z paskudnym wyrazem uciechy i satysfakcji na twarzy, dwukolorowe oczy błyszczały radością, gdy uderzyła pierwszy raz potylicą jegomościa o ścianę. Gdy spróbował ją odepchnąć, uderzyła w męskie kolano, nie silnie, lecz w odpowiednie miejsce.
Albertto deFrewa leczył się w Uroczysku na własny koszt przez następne trzy tygodnie, zanim zdołał wstać z łóżka. Assaya dzień w dzień przynosiła mu ciepłe, smaczne posiłki.
Widok był dość osobliwy jak na zaściankową osadkę. Za szynk weszła smukła, zwiewna w ruchach kobieca postać. Jej długie, czarne jak smoła włosy spadały luźne aż po pośladki, wydobywając olbrzymi kontrast między swoją barwą, a kolorem skóry ich właścicielki. Młoda dziewczyna, bowiem, była posiadaczką skóry białej jak mleko. Duże, kocie oczy w kształcie dwóch migdałów rozglądały się bystro w koło, okolone długimi, ciemnymi rzęsami: jedno brązowe, jedno zielone. Pełne, lecz nieduże wargi wygięły się w nieśmiały uśmiech. Całości dopełniał strój: uszyta z delikatnego materiału szata na podobieństwo sukni sięgała ziemi, za to rozcięcia ciągnęły się od podłogi aż po kolana, materiał zebrano tylko na jednym ramieniu. Szyję, nadgarstek i kostkę bosej stopy zdobyły delikatne bransoletki.
-To, kim jestem jest zupełnie nieważne, panie. - ściskając w dłoni drewnianą tacę przeniosła ciężar ciała z pięty na palce, zabujała się przy ławie gościa. -Urodziłam się daleko stąd, w kraju w którym wstęgi piasku przetykają się z zielonymi ogrodami. Drzewa, które dają piękne kwiaty i owoce rosną na ulicach, nasze pałace błyszczą w słońcu szczerym złotem. Czarownicy latają na zaczarowanych dywanach i trzymają w złotych lampach duchy, które nazywamy Dżinami. Może pan nie wierzyć, może się śmiać, ale u nas jeździ się na zwierzętach z dwoma garbami na plecach, hoduje małpy... Mamy najpiękniejsze tancerki i muzykę na całym świecie, drogi panie. Mówię panu. Piwa?
Offline